Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński
159
BLOG

Minęło

Starosta Melsztyński Starosta Melsztyński Rozmaitości Obserwuj notkę 8

W czasie żniw do moich obowiazków, nastolatka, należała aprowizacja.

Późnym rankiem zawieszałem dwa koszyki na kierownicy roweru marki ”Sport”, z wolnym kołem, ale bez przerzutki i polną drogą od gospodarstwa jechałem do miedzy granicznej.

Pod kołami trzaskały łamane zeschłe trawy i łodygi końskiego szczawiu, na
wszystkie strony uskakiwały wypłoszone świerszcze.

Jeszcze tylko karkołomny zjazd stromizną z miedzy i już byłem na gościncu. Za sobą zostawiałem teraz tuman kurzu, który długo unosił się znacząc mój przejazd.

Mijałem sklepik geesu, w którym na półkach spoczywały od lat nie niepokojone
piramidy metalowych pudełek z szuwaksem, bele wycinanych z bibułki imitującej koronkę firaneczek-zazdrostek i żelazne zapasy lepów na muchy.

Ruch robił się pod sklepem, gdy z pobliskiego browaru dowożono piwo w
butelkach z zielonego, grubego szkła, z białymi, porcelanowymi zatyczkami ze
sprężynką, które niedbale otwierało się naciśnięciem palca wskazującego.

Piwo bylo mętnawe, z mączystym osadem na dnie butelki.

Jesli miałem złoty dwadzieścia zatrzymywałem sie na krótki postój i na
oranżadę.

W drewnianej skrzyni była sól, a obok, w papierowym worku, cukier na wagę. Na ladzie, przy wadze, górowal olbrzymi sześcian marmolady odcinanej nożem w grube, mięsiste, czerwone plastry dla spragnionych słodkości.

Potem droga pięła sie wąwozem w wypiętrzeniu, ocieniona świerkami dworskiego parku. A ot, już za zakrętem widać było i sam dworek, drewniany, pobielany, metodycznie, powoli dewastowany przez nowych mieszkanców.

U rozstaji musialem wybierać – na wprost, przez rachityczny lasek, albo
zboczyć w lewo, nadlożyć drogi by przejechać kolo plebanii, gdzie po księżym
sadzie, w kwiecistych sukienkach przechadzały sie przecudnej urody dwie
siostrzenice proboszcza.

Ale już było slychać miarowy, nieustający stukot dochodzacy z fabryki gwoździ.

Dalej nieco, na podwórzu gremplarni i fabryczki szmacianych chodników przewalały sie różnokolorowe kłęby bawełnianego puchu.

Dojeżdżałem do stacji kolejowej i do krzyżówki z szosą wybrukowaną kocimi
łbami, po której od czasu do czasu pędziła z zawrotną prędkością, wychylając się na zakrętach, wyciem silnika, zgrzytem i gwizdem ciężarowka z demobilu.

Jeszcze tylko musiałem przeczekać przy opuszczonym szlabanie na przejazd
pociągu dalekobieżnego z Warszawy do pobliskiego miasta wojewódzkiego.
Parowóz zatrzymywał się niedaleko szlabanu, z zaworów z sykiem wydostawał się obłok pary, a z wagonów wysiadało kilkoro bywalców wielkiego świata.

Piekarnia była zaraz za torami, przyjeżdźałem zawczasu, by chleba dla mnie
nie zabrakło.

Dwóch piekarczyków uwijało się, z otwartego pieca wyciągając na drewnianych
łopatach blade jeszcze bochny i szybkim, kolistym ruchem omiatając je
miotełką związana z bylicy maczaną w misce z wodą, by skórka nabrała połysku i chrupkości, i znow wsuwając je do pieca na dopiekanie.

Gdy nadchodził czas wyjmowania chleba pojawiał sie wlaściciel piekarni, rozespany po nocnym wypieku, w umączonym podkoszulku, z którego wystawały kępki siwych lub osypanych mąką włosów na piersi, w krótkich, pogniecionych, granatowych spodenkach gimnastycznych i przydeptanych
pepegach na kabłąkowatych nogach. Był chyba najpokraczniejszym mężczyzną, jakiego widziałem w życiu.

Z trzaskiem otwierały się żeliwne drzwiczki, żar wylewał się z pieca,
piekarczyk chwytał za łopatę i wyciagal chleby z czeluści, łapałem je w locie
i pakowalem do drewnianych skrzynek, a później pomagałem ładować na taką samą rozklekotaną ciężarówkę, jaka niedawno mijała mnie na szosie, którą rozwożono wypiek po okolicznych wsiach.

Dostawałem swoje cztery bochenki, zwyczajem wiejskim podwójnej wagi, za pomoc przy układaniu chleba piekarz dodawał kilka cebularzy lub bajgli, którymi pożywiałem się w drodze powrotnej (ach te bajgle, trés
chic w metropoliach współczesnego Babilonu, w Nowym Jorku i Paryżu, czy
prowincjonalnym Sztokholmie, dokąd dotarły jako najnowszy trend zza wielkiej
wody, z frymuśnymi nadzieniami, są tylko nędzną podróbką bajgli z wiejskiej
piekarni).

Po powrocie zjadałem coś w domu na chybcika i dołączałem do żniwiarzy w
sierpniowej spiekocie zwożących zboże z pola. Wysoko na wozie ukladałem
kunsztownie warstwę za warstwą snopków, spieszyłem sie w stodole podając
wysoko snopy na zapole.

Przed zjazdem ostatniego wozu kobiety usuwaly sie do domu. A gdy juz snopki
siegaly po krokwie i mozna bylo z ukrytych w strzesze gniazd wybierac
zabierajace sie do snu wroble i my konczylismy prace.

Wyprzęgałem konie, poiłem je i zaprowadzałem do stajni. Mężczyźni palili
papierosy, wytrzepywali z włosów kurz i źdbła.

Ściągali przepocone koszule odsłaniając w półmroku groteskowo białe torsy i
myli się przy studni głośno prychając i sapiąc z zadowolenia.

Zapadał zmierzch, powietrze się schładzało i wkoło unosił sie zapach maciejki.

W izbie, na stole, kobiety wystawiały poczęstunek, parującą kaszankę prosto z
pieca, smażone w tłuszczu kawałki mięsa z cebulą, chłodną mizerię z ogorków
przyniesionych z piwnicy lub sałatkę z nagrzanych słońcem, świeżo zebranych
pomidorów.

Gdy wszyscy zasiedli gospodarz, mój wuj, nalewał do niewielkich kieliszków
wódki. Należało wypić przechylając kieliszek szybkim ruchem, skrzywić się, skomentować moc i sięgnąć po na wskos krojoną pajdę chleba na zakąske.

Ktoś, widać z dalszej okolicy, dziubiąc widelcem w kawałek pomidora, czy probując wyłowić z patelni smakowitszy kęs mięsa zapytał:

- A ten piekarz, to się u Konopków przechował?

- Nie, u Konopków to się ukrywał Chaimek z córkami i zięciem, ten to gdzieś
dalej we wsi.

- Nie wiem, czy nie u Wilczków, mieli kryjówkę w stodole – wtrącił się ktoś
trzeci.

Ale zaraz rozmowa zmieniła kierunek, a potem zacichła zupełnie, bo noc się
zrobiła i wszyscy żegnać i  rozchodzić się zaczęli.

I ja szedłem spać, przez uchylone okno wpelzał do pokoju nocny chłód i
wilgoć, nad łąkami unosiła się mgła i rozlegał rechot żab. Gdzieś daleko psy
ochryple obszczekiwały spóźnionego wędrowca.

Takie to było lato owego roku. I dziś nie jestem już pewien, czy udało mi się
kiedykolwiek podejrzeć śliczne księże siostrzenice.

Patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców. Samuel Johnson    

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości